Wszak pozostały już tylko ich nieliczne ryciny, stare fotografie - no i oczywiście resztki fundamentów, tych tak dostojnych niegdyś obiektów, oplątane obecnie gęstwiną pokrzyw, dokładnie zamaskowane krzewami, trawą i rosnącymi tu i ówdzie na ceglano-kamiennych szczątkach drzewami. Mieszkańcy ulicy Leśnej, Jana Matejki, Robotniczej, nieco dalej położonej Jeleniogórskiej, ówczesnego 22 Lipca i Armii Ludowej powszechnie nazywali je "pałacami". Od zakładów energetycznych ich bryły oddzielał kilkusetmetrowy pas porośniętego starodrzewem terenu, mającego w znacznej części powierzchnię urozmaiconą dziesiątkami regularnych dołów, stanowiących pamiątkę po dawnych poszukiwaczach złota. Wzniesione na jego skraju "pałace", niemal nie uszkodzone w trakcie działań wojennych, opuszczone długo dogorywały w cieniu dorodnych sosen, świerków, brzóz i dębów. Tak urokliwe położenie, a także tajemnicze, popadające w ruinę wnętrza stanowiły oczywiście niezwykle pożądane tło dla wszelakich zabaw i dziecięcych gier wojennych, które czasem przybierały zbyt prawdziwy charakter, zwłaszcza gdy dochodziło do konfrontacji "wojowników" z "Robotniczej" z przeciwnikami z tak zwanych "Lip", Młodociani mieszkańcy okolicy w lesie jak i opustoszałych, powoli ginących budowlach odnajdywali sporadycznie różne niebezpieczne pozostałości drugowojenne.
Niestety, czasami owe odkrycia miały finał tragiczny. Społecznością miasta wstrząsnął straszny wypadek, do jakiego doszło w jednym z budyneczków gospodarczych większego z "pałaców". W wyniku bezmyślnego igrania z niewybuchem nastąpiła eksplozja...
Ponieważ w tamtych latach dzieciarnia nie znała jeszcze telewizji - o internecie nie wspominając – gdy tylko nadarzyła się okazja, z zapałem pędzono na dawne filmy "akcji", wywołujące dzisiaj u większości współczesnych kinomanów co najwyżej uśmiech politowania. Systematycznie tudzież namiętnie czytywano powieści przygodowe, w tym rozchwytywane książki Karola Maya, a wśród nich oczywiście "Winnetou". Pod wpływem poznanej literatury gmach z tympanonem awansował do miana "Fortu Benton". Trzeba tu jednak wyjaśnić, iż określenie to zaczerpnięto z dzieła innego. Tym razem naszego pisarza, Arkadego Fiedlera, autora opowieści "Mały Bizon", mówiącej o życiu prawdziwej, historycznej postaci ze szczepu Czarnych Stóp.
Bladolicy bolesławieccy Indianie o poobijanych kolanach i łokciach na frontowej ścianie "fortu", pomiędzy środkowymi kolumnami nagryzmolili węglem drzewnym stosowny napis, informujący wszystkich o tym, że ta część grodu nad Bobrem dumnie pretenduje do roli skrawka Dzikiego Zachodu. W "twierdzy" i jej okolicy dochodziło do zaciętych zmagań "bladych twarzy" z "czerwonoskórymi" wojownikami. Wrzask, jaki towarzyszył tego typu "starciom" mógł powalić z pewnością amerykańskiego bizona, nie spowodował jednak ucieczki rodzimych lisów, bytujących w różnych zakamarkach gmachów, a zwłaszcza w suchych od dawna, wielkośrednicowych odprowadzeniach ścieków i podobnych kanałach. Zdarzyło się, że w trakcie jednego z mniej hałaśliwych "działań specjalnych" kilku wywiadowców z "Robotniczej" poszukiwało o zmierzchu w podziemiach "pałacu" skarbca swoich wrogów z "Lip". Nagle panująca w piwnicach cisza została przerwana odgłosem jakiegoś gwałtownego skrobania, dobiegającego z okolic wylotu ogromnej, kamionkowej rury.
W półmroku wynurzył się z niej lisi ogon, a szybko pracujące tylne kończyny wyraźnie wskazywały, że rudzielec ma uwięzioną głowę. Nieszczęsny lis dla cywilizowanych "dzikich" z pobliskich ulic uosabiał niemal demona zagłady, więc zamierzali dać jak najszybciej drapaka, nie bacząc na brak efektów zwiadu. Nim jednak zdążyli sromotnie zrejterować, wyzwolony zwierzak prysnął tyłem jak pocisk i zniknął w głębi ciemnego korytarza. Dopiero wtedy wystraszeni członkowie "oddziału wydzielonego" bez zażenowania zwiali w przeciwną stronę, porzucając słoik z płonącą w nim świeczką.
Gdy po kilku dniach sprawdzono ową ceramiczną tubę, znaleziono w niej kłąb pordzewiałego drutu kolczastego i... nieuzbrojony granat obronny! Doszło do wizyty wojskowych specjalistów - a rodzice zabronili zwaśnionym plemionom zbliżać się do "Fortu Benton". Podobno nie wszyscy "wojownicy" te zakazy potraktowali rzetelnie i poważnie...