Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Bolesławiec
Ulotki Dziubińskiego

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Czas w swoim przemijaniu jest nieubłagany – czują to zwłaszcza ludzie starsi. Wielokrotnie wracają wspomnieniami do wydarzeń sprzed lat, pozornie pospolitych i błahych, które jednak z różnych powodów w ich pamięć zapadły niezwykle głęboko. W zadumie wydobywają z zakamarków świadomości zapomniane sylwetki i twarze osób, dawno już będących po tamtej stronie mitycznego Styksu.

Człowiekiem, o którym być może pamiętają w Bolesławcu już tylko nieliczni, wiekowi mieszkańcy dzisiejszego grodu był niegdyś zgoła nietuzinkowy przybysz, który dotarł do miasta gdzieś na początku drugiej polowy lat czterdziestych. Zwracał on uwagę przede wszystkim swoim ubiorem, w pewnym okresie naszej historii niezbyt mile widzianym przez ludowe władze – za to wiele mówiącym o wojennej, „zachodniej” przeszłości jego właściciela. Chodził bowiem zwykle w wypłowiałym uniformie opatrzonym naszywką „Poland” – czyli, jak to powszechnie określano – mundurze Andersa. Nazywał się Dziubiński i pełnił nadzwyczaj krótko obowiązki inspektora szkolnego. Tak przynajmniej zapamiętał go szesnastoletni wówczas Zdzisław Hewak.

W potężnie zniszczonym wtedy Bolesławcu ocalało jednak sporo małych warsztatów, których wyposażenie demontowali z zapałem żołnierze sowieccy i jako dobra trofiejne ekspediowali na wschód. Podobny los stał się udziałem miedzy innymi nowoczesnego wyposażenia miejscowej drukarni - niewielkiej, ale posiadającej doskonałe maszyny poligraficzne. Padły więc one szybko łupem mołojców ze zwycięskiej armii. Gdzieś w zakamarkach pomieszczeń warsztatu ostało się jednak jakieś porzucone, zdezelowane pedałowe urządzenie, umożliwiające odbijanie ulotek. Zwano je „czwórkami” z racji wymiarów, stanowiących w przybliżeniu czwartą część kartki formatu A-4.

Inspektor Dziubiński penetrując w wolnym czasie opustoszałe pomieszczenia warsztatu znalazł ową maszynę, wydobył też skądś trochę stosownego papieru tudzież farby. Zapewne sam opracował również treść „wywrotowej” odezwy i wreszcie osobiście wydrukował pewną ilość zakazanej „bumagi”. Nawiązał też kontakt z grupką aktywnych młodzieńców.

Bez zbędnych ceregieli pan Zdzisław i jego kilku kolegów zajęło się „dystrybucją” owych ulotek. Najpierw spróbowano sposobu najprostszego, za to niezwykle skutecznego. Po zabraniu odpowiedniego zapasu bibuły chłopcy wdrapali się na szczyt graniastej wieży, górującej nad budynkiem byłego gimnazjum (obecnie sądu). Pomieszczenia tego gmachu, wykorzystywanego pod koniec wojny jako szpital, stały wtedy opustoszałe, walały się w nich jeszcze resztki bandaży i jakichś brudnych szmat.

Rzucone z wysoka kartki ochoczo porwał wiatr i poniósł je nad park i pobliskie ulice, ale przygoda młodocianych konspiratorów nagle nabrała dramatycznego wymiaru. Oto z podwórka pałacu, zajmowanego przez Urząd Bezpieczeństwa rozległo się kilka krótkich serii z broni maszynowej. Wystrzelone pociski uderzyły w kamienne elementy wieży. Chłopcy w panice rzucili się do ucieczki, ostatecznie zakończonej dla nich pomyślnie – zdołali bowiem ujść, nim którykolwiek z funkcjonariuszy dobiegł do budynku gimnazjum.

Minęło parę dni, sprawa najwyraźniej przycichła i wtedy ekipa „wywrotowców” postanowiła w nieco inny sposób dostarczyć mieszkańcom Bolesławca i osobom przyjezdnym zakazane pisemka. Wychodząc na „akcję” ubierali dość powszechnie wtedy noszone, bufiaste spodnie, które u dołu przemyślnie zawiązywali sznurkami. Przed wyruszeniem na miejsce „zrzutu” do tak powstałych worków chowali zadrukowany papier. Potem pociągając przez kieszeń za końce sznurków uwalniali zaciągniętą nogawkę, z której wysypywała się porcja ulotek.

Taki sposób działania wykorzystywali na dworcu kolejowym, po wjeździe wyładowanych podróżnymi pociągów. Gdy ich pasażerowie przepychając się zmierzali ku wyjściu, skutecznie – choć zupełnie nieświadomie - osłaniali wmieszanych w tłum chłopaków. Pod nogami dziesiątków osób nie wiadomo skąd nagle pojawiały się ulotki. Podobne akcje powtarzano kilkakrotnie. Ten i ów podnosił ulotki, jednak pozostałe na peronie kartki szybko bywały uprzątnięte. Nie było sensu zbyt długo ponawiać podobnych „zrzutów”. Zapewne ta decyzja spowodowała, że również ten sposób działania nie został nigdy odkryty…

Dzisiaj, po wielu latach pan Zdzisław nie wie, co stało się z owym inspektorem. Jednak jego osoba na zawsze utkwiła w jego pamięci.

Więcej informacji znajdziesz w gazecie bolesławieckiej
Express Bolesławiecki


Zdzisław Abramowicz



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl
Dzisiaj
Niedziela 19 maja 2024
Imieniny
Celestyny, Iwony, Piotra

tel. 660 725 808
tel. 512 745 851
reklama@otomedia.pl