Rzecz zadziała się pozornie prosta: jeden aktor, zwykłe światło, szklanka wody i Mickiewicz. Ale wspomniana prostota stała się kluczem do drzwi kosmosu i człowieka w nim. Teatr okazał się być najwspanialszym wynalazkiem naszej cywilizacji, słowo było muzyką, szklanka wody rzeką, morzem, oceanem świadomości a aktor aż człowiekiem.
Powoli wszystko przestawało być tym czym jest, albo stawało się tym czym powinno. Zwodzony, zamyślony, rozkojarzony resztkami racjonalności siedziałem w fotelu, normalnie, jak to zwykle siedzi się w teatrze a Bogusław Kierc, ten po drugiej stronie – aktor, swoimi dłońmi w drżącym geście dobrał się do mojej wyobraźni i wyrwał ją w podróż, albo wędrówkę, albo dalej – pielgrzymkę. Do wnętrza człowieka i na zewnątrz, na południe i w śniegi, tam gdzie bywał Mickiewicz i tam gdzie zdawało mu się był, daleko we wszechświat tak daleko aż do istoty rzeczy.
Co jakiś czas tylko powracałem świadomością do mojego fotela, żeby spostrzec w jak dziwnej pozie zastygłem, jak szeroko otwieram usta, albo przygryzam palce u dłoni. Dawno nie zdarzyło mi się w ten sposób podróżować. Iście filozoficzna wędrówka, gdzie czas jak u Salvadora rozlewa się a to co zwykliśmy nazywać „miedzy wierszami” w dziwaczny sposób staje się dla nas jasne i przejrzyste. Aktor skończył swoją rolę, została pusta scena i pełna głowa.
A dzisiaj bliskie spotkanie z duchem Marleny Dietrich. Bogusław Kierc (aktor patrz wyżej) zapewniał, że będzie jeszcze lepiej...
Jan Koń (miłośnik szlachetnej sztuki teartu, spadkobierca świadomości Sancho Pansy, poeta grafoman)